piątek, 15 stycznia 2016

Mój Cień - Melanie Rutten - pstrorecenzja

Rozpocznijmy eksperymentem. Przeczytają Państwo teraz trzy zdania (purystów proszę o odpuszczenie):
1. Mój cień
2. Królik i Cień
3. Każdy ma swój cień.
Czy zdania te są równoważne semantycznie?
 
Gdybym miała odpowiedzieć na takie pytanie, odpowiedziałabym jednoznacznie i pewnie – nie, to trzy różne znaczeniowo zdania, w których zazębiają się tylko motywy.
Co zabawne w całej sytuacji, to fakt, że są to 3 tytuły tej samej książki. Kolejno – polski, angielski i francuski (oryginalny). Podobnie jak ich znaczenia, opalizują moje odczucia wobec propozycji Mélanie Rutten, której książkę – pod tytułem Mój Cień – wydała w końcówce poprzedniego roku Wytwórnia.  


Cenię nowatorski gust i dobre oko redaktorów Wytwórni, którzy pozwalają zaistnieć na polskim rynku propozycjom nietuzinkowym, odbiegającym od wydawniczej sztampy. Odwagę „niekomercyjności” spotyka się dziś tak rzadko, że należą się za nią pochwały, gdy tylko pojawi się po temu okazja. Mój cień nie należy jednak do tak ekstrawaganckich propozycji jak np. recenzowana przeze mnie Ballada Blexbolexa. Mimo to na pierwszy rzut oka widać, że książka Mélanie Rutten nie może mieć więcej niż 5 lat. Pozornie niedbały styl, trochę niekonsekwentna malarskość, nietypowe, piętrzące się, uciekające trzeźwości zestroje kolorów, kapryśny kontur, brak napuszenia, dezynwoltura albo wystudiowana naiwność przedstawienia – niezawodne znaki naszych czasów. I rzeczywiście – Mój Cień czmychnął z drukarni po raz pierwszy w 2013 r.

Okładka wita się z nami akwarelką lekko doprawioną piórkiem, wskazując wyobraźni raczej miękkie i bezpieczne rewiry, co zdaje się potwierdzać udostępniona na stronach wydawnictwa rozkładówka. Będzie o miłości, dorastaniu i wszystkich tych ważnych, nasyconych czułością sprawach. W odwodzie jest jednak jeszcze tylna strona okładki, która prezentuje sześciu (sic!) kluczowych bohaterów, a razem z nimi wybór pojawiających się na kartach Mojego Cienia wątków. Jest wojna, powracające sny, zmartwienia, dorastanie, głód wiedzy i Cień. Wszystko to zanurzone w krągłych kałużach festynu barw i doprawione piórkiem. Wszytko to urocze i wabiące jak oczy z tęczowych cukierków, z cukierków a przecież mądre oczy! I wszystko to budzące pewne bliżej jeszcze niesprecyzowane, a już ambiwalentne przeczucia. Bliskobrzmiące z tymi, które odczuwam patrząc na pracę Pawła Korbusa „Jest fajnie, ale trochę boimy się…”.


Bo też czego w tej książce nie ma! Jest Cień, który przynosi życie. Jest dorastanie do roli dziecka i przerastanie tej roli. Jest zagubienie dorosłych. Jest bunt i nauka praw serca. Jest Jajko i Wulkan i Tworzenie Domu – i wiele innych jeszcze Rzeczowników Po Wielokroć Pisanych W Domyśle Z Dużej Litery. Jest Jung, Wielka Niedźwiedzica i Potęga Nieświadomości.


Z drugiej strony można powiedzieć, że Mój Cień jest bardzo polifoniczną, głęboką opowieścią o tym, że wszyscy, bez względu na wiek, uczymy się żyć. Uczymy w kontakcie i doświadczeniu, w styku z niewiadomym, przerastającym nas i stopniowo oswajanym. W relacji z tym, co zewnętrzne i metafizyczne. W procesie nielinearnym, w którym błędy, zwątpienie i poszukiwania są elementem konstruktywnym i konstytutywnym.
 

Mimo wszystko nie umiem powiedzieć co z tego jest naprawdę, a co po prostu się wydaje. To konsekwencja otwarcia przez autorkę zbyt wielu drzwi – wydarzeń, postaci, archetypów, które budzą echa zakłócające głos tytułu, który je nosi.  Mój Cień nazwałabym przez to książką hipsterską; wśród tasujących się wątków i odniesień, w oparach romantycznej, nieco wystudiowanej melancholii, w bardzo współczesnym, choć wibrującym nawiązaniami kostiumie można łatwo odnaleźć pasujące i obce nam nastroje. I może dlatego właśnie warto podać sobie z nią ręce i porozmawiać chwilę, mapując siebie w tej relacji, nawiązanej w dyskretnie obleganej, pełnej niekorporacyjnych trunków i bezglutenowych pokus kawiarni. 

1 komentarz: